wtorek, 27 sierpnia 2019

Tool - Fear Inoculum (30.08.2019)


Tool - Fear Inoculum (30.08.2019)

To prawdopodobnie jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku i zapewne trudno będzie znaleźć źródło, które nie opublikuje jego recenzji. Nic w tym dziwnego - w końcu o Tool i charyzmatycznym Maynardzie Jamesie Keenanie słyszał praktycznie każdy, kto choć trochę interesuje się muzyką rockową. W momencie, gdy większość fanów i muzycznych dziennikarzy przestała wierzyć, że doczeka się kiedykolwiek nowego wydawnictwa kultowego zespołu, który stworzył podwaliny metalu progresywnego, muzycy wreszcie ostatecznie i nieodwracalnie potwierdzili datę premiery swojego siódmego dziecka. 


Koncept "Fear Inoculum", jak podawały już wcześniej internetowe i prasowe źródła, oparty jest o cyfrę siedem. Tyle jest kompozycji na płycie w wersji fizycznej (w cyfrowej zaplanowano trzy dodatkowe), w takim tempie utrzymane są albumowe rytmy, zagrane 7/3, 7/4 czy też na 21 (co jak łatwo policzyć daje 3 razy 7), do tej cyfry nawiązuje okładka, miał ją też w głowie lider grupy układając pełny pomysł na wydawnictwo. Ale czy warto się aż tak zagłębiać? W końcu na płycie dominują instrumentalne galopady, charakterystyczne partie wokalne Maynarda i długie, całkowicie nieradiowe formy. 

To płyta dokładnie taka, jakiej chcieliby fani - bez jakiejkolwiek wolty stylistycznej, co nie jest żadnym zaskoczeniem, gdy spojrzy się w historię zespołowych wydawnictw. Wypełniona jest doskonałym brzmieniem basu, narastającym napięciem, gitarowymi solówkami i riffami oraz perkusyjnymi popisami zapierającymi dech. Wszystko układa się tak, jak powinno, co staje się niebezpiecznie nudne. Dźwięk został dopracowany do perfekcji, muzycy zagrali swoje partie najlepiej jak potrafili, Maynard zaśpiewał ważne teksty emocjonalnie, wykorzystując zarówno liryczną jak i ostrzejszą stronę swojego wokalu, a kompozycje ułożyły się w spójną muzyczną opowieść. 

Cokolwiek bym o tym albumie napisała i tak znajdą się osoby, które albo przyznają, że właśnie tego chcieli i kochają Tool za tę perfekcję brzmieniową i przekaz oraz tacy, którzy stwierdzą, że to technicznie bardzo dobrej jakości odgrzewany kotlet. Więcej zaskoczeń na pewno przyniósł nowy album A Perfect Circle, gdzie Keenan i Howerdel pokusili się o kilka gatunkowych eksperymentów. Tu szaleństw stylistycznych nie ma może poza jedynym krótkim utworem na albumie - "Chocolate Chip Trip", który intryguje solówką perkusyjną Danny’ego Carreya kontrastującą z elektronicznym tłem. 

W pozostałych kilkunastominutowych fragmentach dzieje się jak zawsze dużo, jednak nie wykraczają te dźwięki poza artrockowe pejzaże, stopniowo rozwijające się w metalowe galopady, zabarwione elektronicznymi i etnicznymi smaczkami. Jest dobrze, chwilami wręcz błogo dla fanów takich brzmień, a jednocześnie nie ma tu nic ponad to, do czego muzycy nas przyzwyczaili przed laty.

Oczywiście jak to bywa w przypadku Tool nie sposób pominąć samą formę wydania. Dla chętnych jak zawsze będzie dostępna wersja deluxe, w której tym razem znajdą się składane na trzy części opakowanie z 4-calowym ekranem z ekskluzywnym nagraniem wideo, przewód USB do ładowania urządzenia, 2-watowy głośnik, 36-stronicowa książeczka i kod do pobrania wersji cyfrowej. Z pewnością nie zabraknie chętnych do powiększenia swojej kolekcji płyt o tę propozycję. 

Można się tym albumem zachwycić, można także znudzić - wszystko zależy od oczekiwań słuchacza. Przychodzi mi na myśl wiekowa już piosenka Maryli Rodowicz, w której artystka śpiewa słynne "ale to już było…", z tym, że w przeciwieństwie do dalszego tekstu tego przeboju, właśnie wróciło - odżyły wspomnienia oraz pojawiła się szczera radość z faktu, że zespół istnieje, ma się dobrze i wciąż potrafi nagrywać świetne dźwięki. Jedno jest pewne - Tool powrócił w swoim stylu, jednocześnie podkreślając, że żaden z obecnie bardziej płodnych zespołów, jak chociażby Soen, czy Wheel, bardzo inspirujących się pomysłami artystycznymi Amerykanów, nie jest w stanie mu dorównać. 

7,5/10