środa, 18 lipca 2018

Steven Wilson - Hala Stulecia, Wrocław, 12.07.2018


Długo zastanawiałam się nad tym, czy podzielić się z Wami wrażeniami z wrocławskiego występu Stevena Wilsona - w końcu to nadal trasa promująca "To The Bone" i niewiele więcej o samym koncercie można napisać ponad to, o czym opowiadałam już w lutym. Jednak po kilkudniowym porządkowaniu wydarzeń w głowie doszłam do wniosku, że każdy występ tego artysty w Polsce jest wyjątkowy i warto chociażby wspomnieć o kilku istotnych sprawach organizacyjnych...


Tym razem zamiast zaprzyjaźnionego z artystą i organizującego jego koncerty od lat Wydawnictwa Rock Serwis Stevena zaprosiła do Polski agencja Prestige MJM, specjalizująca się w sprawowaniu pieczy nad zupełnie innym rodzajem wydarzeń kulturalnych, jak chociażby balet "Jezioro Łabędzie" czy "święto" elektroniki pod hasłem Music Power Explosion.  Jak wiadomo, inny promotor niesie ze sobą inne standardy organizacyjne, a tym samym przyciąga też inną publiczność...

Brak doświadczenia w koncertowej współpracy z autorami tak wyrafinowanej muzyki, jakim jest Steven Wilson widoczny był już na kilka miesięcy przed samym wydarzeniem. Zdziwił mnie już brak promocji samego wydarzenia - żadnych artykułów w mediach muzycznych, reklam i zajawek na portalach społecznościowych, a nawet plakatów w większych miastach, czy choćby samym Wrocławiu (nie było ich także przy i we wnętrzu Hali Stulecia), w wyniku czego do wydarzenia na facebooku dołączyło ledwie kilkaset osób, a bilety w sporej ilości były dostępne do samego końca. 

Jeśli już mowa o biletach to ich sprzedaż pozostawiała wiele do życzenia. W dniu jej rozpoczęcia okazało się, że najlepsze sektory nie są dostępne na stronie organizatora, który jeszcze dzień wcześniej zapewniał, że to właśnie tam będzie można nabyć najlepsze miejsca. Po dłuższym rozeznaniu okazało się, że część z nich sprzedawał inny dystrybutor. Warto także dodać, że ceny były zdecydowanie za wysokie - za kwotę najdroższych miejsc na lutowy koncert Wilsona można było zakupić bilet na tylną trybunę, a cena siedzeń na płycie sali przekroczyła trzysta złotych. Co więcej, za bilet kolekcjonerski, który sprzedawała tylko strona Prestige MJM trzeba było zapłacić dodatkowe 20 zł plus oczywiście koszty obsługi systemu i wysyłki. Dodam jeszcze tylko, że jego jakość pozostawiała wiele do życzenia - na zwykłym papierze dodrukowano na środku zdjęcie artysty, co wyglądało niespecjalnie estetycznie. Gdy płaci się takie kwoty za bilety to naturalnym jest, że oczekuje się porządnego kolekcjonerskiego kartonika z ładnym nadrukiem… Zamykając sprawę cen można jeszcze nadmienić, że sklepik z pamiątkami był dużo droższy niż dotychczas i został ograniczony do koncertowego programu, ostatniego albumu Wilsona oraz jednego wzoru koszulki. 

W dniu koncertu okazało się także, że organizator nie do końca wie, jak dobrać odpowiednie miejsce do jak najlepszego odbioru takiej muzyki. Hala Stulecia to obiekt sportowy, zbudowany na planie kwadratu i zupełnie nie nadający się na koncerty. Nagłośnienie w połowie pustej sali było nie lada wyzwaniem dla dźwiękowców. Nie omieszkał o tym wspomnieć sam Wilson, który na samym wstępie po przywitaniu po polsku z publicznością zauważył, że tego wieczoru zarówno on i jego zespół jak i słuchacze będą musieli dać z siebie dużo więcej, aby poczuć atmosferę koncertu i stworzyć odpowiedni klimat. Prosił jednocześnie fanów, by wykrzesali jeszcze więcej "polskiego entuzjazmu" niż zwykle i wstali z "meczowych" krzeseł, jeśli będzie taka możliwość, dodając nieco ironicznie, że ma świadomość tego, że każdy występ rządzi się swoimi organizacyjnymi zasadami.

Wspomniałam też na początku o innej niż zwykle publiczności. Wyraźnie dało się zauważyć, że koszty zakupu biletów znacznie nadwyrężyły budżety wiernych fanów, którzy wykupili miejsca na tylnej trybunie, co skutecznie uniemożliwiło im wyrażanie opisanego wyżej entuzjazmu w należytej formie. Z przodu zaś zasiedli ludzie, którzy delikatnie rzecz ujmując, przyszli raczej z ciekawości i zaczęli opuszczać salę, gdy zorientowali się, że to nie jest koncert popowy, a "Permanating" to tylko wesoły wyjątek pośród "depresyjnej" muzyki (tego sarkastycznego wyrażenia użył sam artysta w kilku swoich międzyutworowych wypowiedziach). 

Jak zachować się na takim koncercie nie wiedziała także ochrona, która najpierw starała się powstrzymać na siłę widzów przed opuszczaniem miejsc, a gdy artysta poprosił, by wszyscy wstali w trakcie wykonywania "Permanating", służby porządkowe nie dały rady opanować sytuacji, w wyniku czego część publiczności nie powróciła na miejsca i oglądała drugą część występu na stojąco przy scenie, zasłaniając siedzącym z tyłu. Trzeba jednak przyznać, że jedna rzecz organizatorom się powiodła - tym razem udało się wyegzekwować zakaz fotografowania i filmowania. Tylko jednostki wyciągały w trakcie koncertu telefony, co w dobie nagrywania wszystkiego, co się rusza można uznać za sukces. 

Dość już narzekania! Pora napisać o samym występie, który jak przystało na Stevena Wilsona, mimo trudnych warunków, był doskonały. Artysta zawsze dobiera swoich współpracowników tak, aby zarówno na płytach, jak i na żywo oddać pełnię emocji zawartych w swoich kompozycjach. Jak zawsze Adam Holzman, Alex Hutchings, Craig Blundell i niezastąpiony Nick Beggs dali z siebie maksimum. W porównaniu z lutowymi występami w Zabrzu i Poznaniu w setliście zaszło kilka istotnych zmian, co było ukłonem Wilsona w stronę fanów, którzy przybyli wtedy na koncerty. Muzycy wykonali nie graną dotąd "Song Of Unborn", wieńczącą  "To The Bone", o której Wilson powiedział, że opowiada o "popieprzeniu" tego świata, a także poruszające, akustyczne wersje "Blackfield" i "Postcard" zagrane wspólnie z Adamem Holzmanem. Nie zabrakło także utworów z repertuaru Porcupine Tree – wcześniej grane na trasie "Arriving Somewhere But Not Here" zastąpiła rozbudowana wersja "Don’t Hate Me", zaś za "Even Less" do zestawu wskoczyło przewrotne "The Sound Of Muzak", które fani zaśpiewali razem z artystą. 

Podobnie jak podczas poprzedniej trasy Steven otworzył się przed słuchaczami i chętnie dzielił się przemyśleniami na temat współczesnego świata, swojej twórczości, inspiracji i historii powstawania utworów. Z charakterystycznym dla siebie, nieco sarkastycznym poczuciem humoru opowiadał o depresyjnej naturze swoich kompozycji, zauważając, że "Postcard" jest drugim najbardziej przygnębiającym utworem, jaki napisał w karierze (który jest tym pierwszym wciąż nie wiadomo, trzeci to "Routine"), o inspiracji kompozycjami Prince’a oraz o tym, że nie ze wszystkich swoich utworów jest zadwolony. Ubolewał także nad kondycją współczesnej muzyki oraz gasnącą popularnością muzyki gitarowej, z przekąsem pytając publiczność, czy obecna na sali młodzież poniżej dwudziestego piątego roku życia wie, czym jest gitara i prezentując swojego Fendera Telecastera z 1963 roku. Nie ukrywał także swoich poglądów na temat religii i wegetariańskiego odżywiania. Pomiędzy wypowiedziami i utworami wielokrotnie dziękował słuchaczom po polsku za przybycie i okazywane wsparcie. 

Koncert trwał prawie trzy godziny i mógłby trwać drugie tyle, gdyby tylko fanom i artystom starczyło sił, by dalej dzielić koncertową energię. Pod koniec występu nie było już wiadomo, kto siedzieć miał z tyłu, a kto z przodu. Fani masowo wstawali z miejsc i podchodzili pod samą scenę, by podziękować Stevenowi i muzykom za wszystkie emocje, których dostarczyli im tego wieczoru. Z pewnością jak zawsze pozostaną one na długo w ich pamięci. Mam tylko nadzieję, że na następnym koncercie Wilsona także organizacyjnie wszystko wróci do normy. 


Chętnym polecam obejrzeć wypowiedź Stevena o przygotowaniach do tegorocznej trasy oraz kilka opinii obecnych na koncercie dziennikarzy. Warto wsłuchać się uważnie w materiał, aby wyłapać, czego nie przetłumaczono na język polski... ;) Jest tam też nieduża galeria zdjęć z koncertu oraz wybranych ujęć z całej trasy.