środa, 3 października 2018

Son Lux – Gdańsk, B90, 28.09.2018


Ostatni piątek września był dla wszystkich interesujących się kulturą w Polsce dniem szczególnym. Ukazało się kilka ciekawych płyt, w tym nowy, długo oczekiwany album Riverside, odbyły się pierwsze seanse głośnego filmu "Kler" Wojciecha Smarzowskiego oraz premiera ekskluzywnej wystawy poświęconej nowemu albumowi kontrowersyjnej grupy Behemoth. Ostatnie z wymienionych wydarzeń miało miejsce w "Plenum" w sąsiedztwie gdańskiego klubu B90, w którym tego wieczoru wcale nie było cicho i pusto. Wręcz przeciwnie, odbył się tam prawie wyprzedany występ amerykańskiego tria Son Lux. 




Muzycy przyjechali do Gdańska w ramach promocji nowego albumu "Brighter Wounds" (recenzja). W tym roku mija dekada od debiutu zespołu, który kilka lat temu z solowego projektu kompozytora, klawiszowca i wokalisty Ryana Lotta stał się triem. W 2015 roku do lidera dołączyli gitarzysta o wschodnioafrykańskich korzeniach Rafiq Bhatia oraz perkusista Ian Chang, dzięki czemu Son Lux zaczął intensywnie koncertować, zdobywając grono oddanych fanów. Trio pojawiło się w naszym kraju w tym roku już po raz trzeci – po wyprzedanym lutowym koncercie w warszawskiej Progresji i występie na Tauron Nowa Muzyka, artyści powrócili na dwa koncerty do Wrocławia oraz Gdańska. 

Wielokulturowy skład zespołu jest gwarancją niezapomnianych dźwiękowych wrażeń. Przez dekadę muzycy wypracowali własny, niepodrabialny styl, łączący klawiszowe pasaże i elektroniczne eksperymenty z rockową energią, jazzowymi improwizacjami i popową przebojowością, zbilansowaną odrobiną mroku i tajemniczości. Całości dopełniają pełne melancholii teksty śpiewane przez obdarzonego wyjątkową barwą głosu Ryana Lotta

Zgromadzeni tłumnie fani już na godzinę przed otwarciem bram klubu B90 ustawili się w długiej kolejce. Co ciekawe, mimo dźwiękowego skomplikowania zespołowych kompozycji, przeważało wśród nich pokolenie piętnasto-dwudziestolatków, spośród których większość przywiązywała dużą wagę do podążania za współczesną modą, zarówno w sposobie ubierania jak i zachowaniu. Jak tak młoda publiczność przyjęła eklektyczny, eksperymentalny zespół? 

Odpowiedź na to pytanie nie będzie jednoznaczna. Jak wspominał w swojej relacji na soundrive.pl Jarosław Kowal, wiele osób, zamiast słuchania muzyki i podziwiania artystów zdecydowało się na hałaśliwe spotkanie towarzyskie, przy okazji bardzo wybiórczo przyglądając się wydarzeniom toczącym się na scenie. Bardzo przeszkadzało to drugiej grupie przybyłych, tj. prawdziwym fanom zespołu i słuchaczom-odkrywcom, których planem na piątkowy wieczór było chłonięcie płynących ze sceny dźwięków. Nie stanowiło to większego problemu dla tych, którym udało się przedostać do pierwszych rzędów. Zdecydowanie gorzej mieli natomiast ci, którzy zostali zmuszeni do odbierania koncertu z dalszej części sali. W tym momencie przychodzi do głowy pytanie o sens wydawania prawie stu złotych na bilet, gdy można porozmawiać ze znajomymi przy piwie w dużo spokojniejszym, wymagającym mniejszego finansowego nakładu miejscu. Pozostawię je do przemyślenia. 

Wszyscy ci, którzy faktycznie przybyli na koncert, zgotowali zespołowi gorące przyjęcie. Owacjom i prawdziwym muzycznym uniesieniom nie było końca. Na wielu twarzach fanów w pierwszych rzędach można było zaobserwować spływające strugami łzy wzruszenia. Nic w tym dziwnego, gdyż Lott i przyjaciele dali z siebie wszystko, doskonale balansując pomiędzy melancholią i autentycznym przeżywaniem śpiewanych tekstów przez wokalistę, popartym klimatycznymi klawiszowymi akordami, a eksperymentalnością w postaci perkusyjnych galopad Iana Changa i progresywnych solówek Rafiqa Bhatii. W jedenastu zaprezentowanych kompozycjach muzyczną rywalizację toczyły elementy trip-hopu, jazzu, post rocka i tanecznego transu. Wokal Ryana Lotta brzmiał olśniewająco, błyszcząc na tle fantazyjnie przeplatających się ze sobą nostalgicznych, momentami podniosłych melodii i dźwiękowych eksperymentów. 

Pomiędzy zespołem i jego sympatykami wytworzyła się niesamowita chemia, którą dało się odczuć już od pierwszych minut koncertu. Ustawieni w półokręgu muzycy uśmiechali się do siebie, jednocześnie nie ukrywając wzruszenia z powodu entuzjazmu, jakim obdarzyła ich publiczność i podkreślając znaczenie wspólnie spędzonych chwil. Dziękowali za okazane emocje, jednocześnie przepraszając, że nie mają możliwości zagrania dłuższego setu ze względu na czekającą ich wyczerpującą, czternastogodzinną podróż. Szczególne poruszenie wywołał bujający hit "Easy", szalony "Dream State", wspólnie zaśpiewany z fanami "All Directions" oraz wieńczący wieczór, zakończony ekstremalnym popisem "Lost It To Trying". 

Zanim jednak na scenie pojawili się bohaterowie wieczoru, w czterdziestopięciominutową podróż po nieoczywistych dźwiękach o afrykańskim zabarwieniu zabrał słuchaczy SK Kakraba. Muzyk pochodzący z południowej Ghany jest wirtuozem instrumentu zwanego gyil, tj. drewnianego ksylofonu, zbudowanego z czternastu drewnianych rurek umieszczonych na ciekawej podstawie, na którym zwykle grają 2-3 osoby. Zaprezentował bardzo interesujący zestaw kompozycji, głównie instrumentalnych, pod koniec występu ubarwiając je śpiewem. Słuchacze przyjęli go bardzo ciepło, mimo, że nie do końca byli przygotowani na tak ekstremalne doznanie.

W recenzji "Brighter Wounds" pisałam, że wszyscy ci, którzy mieli okazję posłuchać amerykańskiego tria na żywo zgodnie twierdzą, że jest to niesamowite przeżycie. Po gdańskim koncercie nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać im rację. Son Lux to zespół wyjątkowy, którego koncertu po prostu nie można przegapić. Oby kolejna okazja do spotkania z muzykami nadarzyła się jak najszybciej.