wtorek, 31 października 2017

Prog In Park - 20.08.2017, Warszawa, Amfiteatr w Parku Sowińskiego


Prog In Park to nowa inicjatywa Knock Out Productions. Początkowo miał to być festiwal kilkudniowy, ale z uwagi na to, że nie było wiadomo, z jakim zainteresowaniem się spotka, postanowiono skomasować line up w jednym dniu.  Frekwencyjnie pełen sukces – amfiteatr w Parku Sowińskiego został wypełniony po brzegi. Dobór wykonawców też jak najbardziej na duży plus, miejsce fajne – ze względu na fatalną wręcz pogodę, zdecydowanie przydał się dach 😊, natomiast sporo do zrobienia pozostało w kwestii dźwięku. Zacznę jednak od początku. 



W okolicy terenu festiwalowego zjawiłam się około 15, aby spokojnie rozejrzeć się po amfiteatrze i zająć jak najlepsze miejsce. Opłacało się moknąć godzinę, ponieważ udało się dostać pod same barierki. Z nadzieją i pozytywnym nastawieniem czekałam sobie na pierwsze koncerty ciesząc się, że już nie trzeba stać w strugach deszczu i słuchając dobiegającej z głośników muzyki, m.in. Muse i Placebo. Punktualnie o zaplanowanej godzinie pojawił się na scenie pierwszy zespół, czyli Lion Shepherd. Jak dotychczas i tym razem swoim półgodzinnym koncertem nie zachwycili. Prawdopodobnie dlatego, że aranżacje ich utworów na żywo zatracają gdzieś orientalne smaczki, które słyszalne są szczególnie na pierwszej płycie. Co więcej, nagłośnienie było dość toporne i nastawione na podkreślenie tzw. „łupnięcia”, czyli wyeksponowanie perkusyjnej stopy i zlanie w jedną bezkształtną masę brzmienia gitar… 

Na drugi ogień poszedł trójmiejski Blindead, który można powiedzieć, że poradził sobie dobrze. Nagłośnienie pozostawiało trochę do życzenia, ale zespół nadrobił klimatem i doborem repertuaru. 5-utworowy set , który nie skupił się w całości na nagraniach z ostatniego albumu, a zawierał elementy poprzednich bardzo udanych płyt -  „Absence” i „Affliction” zadziałał na korzyść muzyków. Mroczny, nieco apokaliptyczny nastrój, niebieskie światła i skupienie na graniu bez zbędnych słów zachęcania do zabawy wypadły zdecydowanie lepiej niż sztuczne nawoływanie do klaskania przed inne zespoły. Aż żal, że zagrali tak krótko. Widziałam Blindead w ubiegłym roku na klubowym koncercie w B90 – wtedy rozpoczynali przygodę z nowym wokalistą. Teraz można uznać, że jest on już pełnoprawnym członkiem zespołu i zgrał się z kolegami. Tak trzymać!



Po występie Blindead przyszedł czas na pierwszego zagranicznego gościa – islandzki Solstafir, który wzbudza niemałe kontrowersje. Jest to muzyka na tyle specyficzna, że nie każdemu fanowi progresywnego grania podpasuje. Wczorajszy występ na pewno w tym nie pomoże… Piątka muzyków, ubranych jak skrzyżowanie wikingów z kowbojami próbowała zrobić show. Wokalista dwoił się i troił w pozowaniu do zdjęć, wskakując ku uciesze fotografów na głośniki i wzmacniacze. Pod koniec koncertu pokusił się nawet o bardzo ryzykowny spacer po barierce i jakimś cudem z niej nie spadł… Wszystko byłoby fajnie, gdyby te popisy szły w parze z jakością dźwięku. O ile na poprzednich dwóch występach dało się wytrzymać momenty „dudnienia”, w tym przypadku mieliśmy do czynienia z apogeum nagłośnieniowego koszmaru… Nie było słychać nic poza buczeniem wszystkich instrumentów i piskiem wokalisty… Szkoda, bo naprawdę miałam nadzieję na coś ciekawego😉 Nie zmienia to jednak faktu, że muzycy bardzo starali się o to, żeby wypaść jak najlepiej – kilkukrotnie pokazywali panu siedzącemu za stołem mikserskim, że coś się nie zgadza z dźwiękiem, co nie spotkało się z należytą reakcją. Ważnym momentem koncertu był również apel do słuchaczy, by udzielali w swoim otoczeniu pomocy osobom cierpiącym na depresję i wspomnienie zmarłego przed dziesięciu laty przyjaciela zespołu z tego właśnie powodu. 

Przedostatnim daniem wieczoru był występ Riverside – mój czwarty w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Niestety jakość dźwięku pozostała nadal tragiczna – do tego stopnia zniekształcone zostało intro zapowiadające koncert, że zapadła decyzja o ewakuacji spod sceny do wyższych sektorów amfiteatru. Niestety niewiele to pomogło – owszem koncert było słychać już lepiej, ale zdecydowanie był to inny Riverside niż ten, który znam dobrze z klubowych występów, gdzie każdy szczegół dźwiękowy i wizualny dopracowany jest do perfekcji. Niezłym testem na jakość nagłośnienia jest utwór „The Depth Of Self Delusion”, który w Parku Sowińskiego brzmiał po prostu źle. Bas Mariusza niemiłosiernie buczał, a jego głos brzmiał nienaturalnie. Za to gitary Maćka Mellera nie było słychać prawie wcale… Był to koncert z gatunku tych granych pod publikę, włącznie z zachęcaniem do wspólnego klaskania. Repertuar został pozbawiony improwizacji i wzbogacony o te łatwiejsze kompozycje, które sprawdzają się przy każdym nagłośnieniu (faktycznie najlepiej tego wieczoru wybrzmiał „Panic Room” oraz premierowo grane podczas trasy festiwalowej „Addicted”.) Owszem bardzo cieszę się, że Panowie bawią się na scenie świetnie i czerpią radość ze wspólnego grania, jednak odniosłam wrażenie, że szczególnie te momenty interakcji z ludźmi były trochę wymuszone sytuacją. Szkoda i do zobaczenia w klubach. 

O godzinie 22 na scenie pojawił się wyczekany przez wszystkich Opeth. Szwedzka legenda nie zawiodła. Techniczny zespołu pokazał, że mimo niesprzyjających warunków da się dobrze wyregulować dźwięk. Było trochę za głośno, ale przynajmniej wyraźnie! Występ wspaniały, a jego jedyną wadą było to, że był za krótki. Festiwale niestety rządzą się swoimi prawami, a 90 minut to zdecydowanie za mało jak na zespół o tak wielkim i przekrojowym dorobku. W setliście pojawiło się jedynie 9 utworów, z czego 2 z ostatniej, świetnej płyty „Sorceress”. No i niestety siedziałam sobie z tyłu w rogu amfiteatru zamiast stać z przodu i podziwiać Mikaela i kolegów z bliska (za co jeszcze raz dziękuję organizatorom :P ). Nic to, trudno. Ważne, że miałam możliwość usłyszeć ten fenomenalny zespół na żywo. Jestem pod ogromnym wrażeniem umiejętności technicznych wszystkich muzyków, ich świetnej formy i płynności przechodzenia od psychodelii do death metalu. Zagadką wciąż pozostaje dla mnie to, jakim cudem Mikael Akerfeldt jest w stanie bez żadnego wysiłku growlować, a następnie śpiewać czystym, ujmująco pięknym i hipnotyzującym głosem. To również przesympatyczny człowiek o ciekawym poczuciu humoru – jego anegdotki, trafne i cięte riposty oraz wspomnienie Józefa Skrzeka z SBB zostaną na długo w pamięci. Pozostaje czekać cierpliwie na jakiś osobny występ Panów z Opeth i spotkać się z zespołem na koncercie ponownie.  

Warto wspomnieć o jeszcze jednym ciekawym, ale niedopracowanym pomyśle – signing sessions. Organizator z prawej strony sceny ulokował strefę, w której w określonym czasie poszczególni wykonawcy podpisywali płyty, plakaty i inne rzeczy. Trochę to nietrafiony pomysł z uwagi na fakt, że  podpisywanie odbywało się w trakcie występów i stając w olbrzymiej kolejce po autograf i uścisk dłoni automatycznie traciło się dobre koncertowe miejsce. Co więcej, po wejściu na teren festiwalu nie można już było z niego wyjść i jeśli ktoś przybył np. z płytami winylowymi czy zakupił plakat na stoisku z merchem miał niemały problem co ze swoją zdobyczą zrobić w trakcie koncertu. Pomijam już fakt, że kolejki były tak duże, że nie każdemu udało się dotrzeć do stanowiska, gdzie siedzieli artyści…

Zapewne jestem jedną z niewielu osób narzekających na ten festiwal. Prawdopodobnie większość uczestników powie, że było genialnie. Super dobór wykonawców, super miejsce, super dźwięk, super publiczność i super piwo. Zdania jednak nie zmienię i jeśli w przyszłym roku nie będzie naprawdę gigantycznego powodu do wzięcia udziału w tym wydarzeniu, to podziękuję z obawy przed nagłośnieniem. Szkoda uszu i szkoda kształtować sobie błędne wrażenie na temat jakości występu danego wykonawcy. 

Posłuchaj fragmentu: Opeth - Sorceres